JAKUB M. WIŚNIEWSKI – Jafet. Arka [fragment powieści pt. „Myja”]

2a

Przy drzwiach leży Samotność. Nie podnosi się na mój widok. Nie szczeka, nie warczy. Nie merda ogonem. Zawiesza na mnie zmęczony wzrok. Zaropiałe oczy. Zwisający język.
Leży tuż pod progiem, oparta o drzwi, które otwierają się na zewnątrz. Nie mogę wejść do środka. Mówię do niej.
Przesuń się.
Ale ona tylko patrzy, z głową opartą na łapach. Wiem, że mnie rozumie. Możliwe, że zupełnie już ogłuchła, ale na pewno rozumie. Po prostu nie ma siły się podnieść. Rozlała się na progu jak czarna, owłosiona plama. Patrzy.
Przesuń się, mówię.
Mruga oczami. Zupełnie jakby mówiła:
Spokojnie, słyszałam, po prostu: nie.
Trącam ją czubkiem buta. Mówię do niej. Sięgam po klamkę, ciągnę i próbuję otworzyć drzwi. Udaje mi się jedynie przechylić jej cielsko o kilka stopni w moją stronę. Jest zbyt ciężka, zbyt duża i zbyt bezwładna. Nie reaguje. Patrzy.
Chwytam ją za głowę. Nie próbuję zmusić jej do ruszenia się z miejsca – próbuję ją przestawić, jak mięsny mebel, jak czarny, oddychający dywan. Ciągnę ją za uszy. Ciągnę ją za pysk. Chwytam za szyję. Nic z tego. Jest za ciężka.
Wreszcie nazywam ją po imieniu:
Samotność, do cholery, przesuń się, chcę wejść.
Dopiero wtedy przestaje na mnie patrzeć, bierze płytki, psi oddech, podobny do warknięcia,
i zaczyna się podnosić. Najpierw przód, potem tył. Zajmuje jej to kilkanaście sekund. Odwraca się w lewo jak zepsuty kompas i schodzi z ganku, żeby położyć się o kilka metrów dalej, na mokrym żwirze, już na mnie nie patrząc. Otwieram drzwi i wchodzę do środka.
Wołam Ojca.
Noe, wołam.
Cisza.
Zostawiam plecak na podłodze przedpokoju. Schylam się, żeby zdjąć buty, ale jeszcze przed sięgnięciem po sznurówkę stwierdzam, że szkoda zachodu. Idę w stronę kuchni.
Mijam samego siebie w pustych korytarzach. Dotykam szarych ścian. Badam wzrokiem sufit. Brudzę podłogę.
Noe, wołam.
Kuchnia jest czysta i pusta, jakby nigdy nie była używana. Wygląda jak pechowa wystawa
z Ikei, której nikt nie chciał kupić przez dwadzieścia lat. Zestarzała się nie od czasu, ale od czystości, od wypłowienia, od wyprania z kolorów. Od Cifa, Ludwika i śmiertelnego wypucowania.
Nie mogę znaleźć szklanki. Otwieram szafki, jedną po drugiej. Talerze. Sztućce. Ścierki. Reklamówki. Herbaty. Tarki. Więcej talerzy. Kosz. Nie ma szklanek.
W zlewie znajduję pusty metalowy kubek. Opłukuję go wodą ciepłą i nalewam zimnej. Piję.
Podchodzę do półki z książkami. Leży na niej przewrócony szklany wazon z wysuszonymi kwiatami, jakieś stare gazety, ręcznik papierowy. Obok stoi radio. Podchodzę bliżej, odstawiam szklankę i włączam odbiornik. Dziewięć dziewięć cztery.
A więc Wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres Wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa.
A więc Wojna. Wydawca miał rację.
Wyłączam radio.
Wyłączam Wojnę.
Uciekam do ogrodu.
Uciekam przez ganek i schody, przez podjazd i żwir. Wchodzę w sad, powoli, zupełnie jakbym musiał uważać na egzotyczne pająki, węże i czarne przepowiednie. W oddali szumi Babel, bezustannie i cicho, jak odległy ul, morze albo przepaść. Tutaj też jest Babel, ale z pni, kory i spadających jabłek, i z wysokiej trawy, w którą wchodzę, kiedy wynurzam się z szeregów jabłoni.
Jestem na małej polanie, na środku niemal naszego, na wpół okiełznanego lasu, gdzie Noe wygolił w trawie koło o kilkumetrowym promieniu i jasnym, niewinnym kolorze, żeby obstawić je łożyskami, oponami i farbą, i bębnami pralek, i drzwiami mikrofalówek, i czterdziestoma kluczami, i pięcioma francuzami, i dwoma szwedami, i kulkami, kloszami, żarówkami, i świecami, zderzakami, kanistrami, i gordyjskim żmijowiskiem kabli, i madmaxową rzeźbą cylindrów, i nierdzewnymi reliefami sprzęgieł, i nagimi pomnikami szyb, i całą tą martwą nie-naturą, którą jakimś cudem samodzielnie wyciągnął z garażu, żeby ją ożywić, tchnąć w nią ducha i wywalić w kosmos.
Tuż obok tego szaro-srebrnego pierścienia, który przypomina prymitywną świątynię plemienną jakichś neandertalskich robotów albo śniętych androidów, stoi Noe z kilkutygodniową brodą i resztką włosów sterczącą we wszystkie strony jak kolce poparzonego jeżozwierza. Na oczach ma czarne, poplamione gogle owinięte wokół głowy skórzanym paskiem. Opiera stopę o starą spawarkę. Podpiera sobie plecy i wykrzywia twarz. Z tylnej kieszeni dżinsów wystaje mu biała, umazana smarem szmatka. Wyjmuje ją i ociera pot z twarzy, rozcierając smar na całym czole.
Przed nim, na samym środku pierścienia, polany i sadu, stoi stalowy potwór, zmięta, nieokreślona konstrukcja, jak ulepiona z metalu i plasteliny dziura. Przypomina implodującą kulę i nie ma właściwego koloru ani kształtu, przodu ani tyłu, góry ani dołu. Jest niedookreślona, zakamuflowana, zlepiona, przypadkowa, ukryta. Wzrok ześlizguje się z niej jak z wirującej śruby. Obserwator nie ma się czego uchwycić, nie ma od czego zacząć i nie ma na czym skończyć. Mieni się w oczach, tańczy, ucieka.
Ze środka wystają grube, podziurawione węże, jak czułki sfabrykowanego ślimaka.
Z metalowych wsporników wyrastają żyły kabli, kawałki miedzi i plastiku, wychudzone druty. Jest ich tak dużo, że przypominają wierzbę płaczącą albo choinkę wygrzebaną z wysypiska śmieci. Przewody opadają ku ziemi jak kolorowe witki, elektryczne bazie, kreskówkowe piorunochrony przenoszące obłęd. Labirynt połączeń wyzutych ze swoich małych sensów, pozbawionych logiki, celowości, jakiejkolwiek architektury.
Wszystko to aż dymi od pracy, oparte na solidnym, metalowym rusztowaniu, zupełnie jakby obłęd potrzebował rozumu, żeby mieć się na czym oprzeć.
Co to jest, pytam Ojca i staję obok niego. Jest niższy, tęższy, pofałdowany.
Dobrze wiesz, co to jest.
Podwija rękawy flanelowej koszuli i schyla się po butelkę z wodą. Pije oszczędnie, jakby stał na środku pustyni.
Pytam:
Poleci?
Wszystko w końcu poleci. Potrzeba tylko czasu.
Teraz widzę jego przekrwione oczy i rozbiegany wzrok. Prawie nie opuszcza powiek. Przypominam sobie, co mówił o Głosie Pana i wiem, że już nigdy go o to nie spytam. Zastanawiam się, czy pytać go o cokolwiek. Nie brzmi jak Noe mojego dzieciństwa. Nie brzmi jak Noe sprzed śmierci Matki. Nie brzmi jak człowiek, który zadaje sobie jakiekolwiek pytania, ale jak ktoś, kto udzielił sobie wszystkich odpowiedzi i wybiera je na oślep, nie widząc, że wywołały same siebie w ciemni jego głowy, pokrzywione i śliskie – ośrodki zapalne. Nowotwory myśli. Grzybica przekonań.
Wszystko w końcu poleci.
Odstawia butelkę z wodą i idzie w stronę swojego dzieła. Patrzę, jak lekko kuleje, jak drapie się po głowie i znika w środku rzeźby, którą uważa za maszynę.

***

Potem jest wieczór i sad rośnie w siłę, obrasta cieniem, tyje, gęstnieje. Siedzę przed domem, na drewnianych schodach, z Samotnością owiniętą wokół stóp jak futrzana miska z letnią wodą. W oddali szumią samoloty. Na plecach mam światło najżółtszej z żarówek. Jest spokój skończonych godzin. Są świerszcze, świetliki i żaby. Nie ma ptaków – ptaki poleciały spać. Zamykam oczy i na chwilę zapominam, że jestem w Mieście.
Za skurczonymi cieniami jabłoni tli się żółte światło, jak czcze wykopalisko w brudnym ciele nocy. Przedziera się przez gałęzie, migotliwe i chore. Drażni mnie ciepłem.
Na kolanach trzymam kartkę złożoną na pół. Zapisałem na niej numer telefonu, nazwisko, datę, godzinę i adres. Jest bardzo ciężka.
Nie wiem, która jest godzina. Mam tylko przeczucie, że jest bardzo, bardzo późno. Za późno, żeby położyć się spać. Za wcześnie, żeby zapalić porannego papierosa. Zapalam więc wieczornego. Wsłuchuję się w odgłos oddającej ducha bletki. Dmucham dymem w psa. Czekam.
Już. Światło za drzewami gaśnie. Sad przetasował kolory. Dopiero teraz widać gwiazdy. Słyszę kroki czarnego sadownika. Widzę, jak gałęzie ustępują mu drogi. Idzie, jak pogrzeb, z nudą i żałobą. Ciągnie za sobą żałobny warkocz.
Noe wynurza się spośród drzew, umęczony i dziki, jakby wracał z wygnania. Pada na twarz ze zmęczenia, ale nie może zamknąć oczu. Rozświetlają noc czerwonymi żyłkami. Rozgląda się wokół, jakby czegoś szukał. W ręku trzyma klucz francuski i parę rękawic. Resztkę włosów opinają gogle. Wrzuca w siebie płytkie, nerwowe oddechy.
Zauważa mnie dopiero, kiedy dochodzi do schodów.
O, Jafet. Jak się masz?
Mówię mu, że wyśmienicie. Wskazuję na ogród, noc, światła na horyzoncie. Mówię mu, że jest bardzo, bardzo późno. Nie wiemy nawet, jak bardzo.
Tak, jest później niż myślałem.
Siada obok mnie, kładzie na schodach klucz i rękawice. Ściąga z głowy gogle.
Jak tam twój zespół?
Chowam twarz w cieniu i przewracam oczami.
Super.
To dobrze, cieszę się. Człowiek potrzebuje hobby.
Hobby. Ja pierdolę. Uspokajam się myślą o śnie, o dniu wolnym od pracy i o szumie samolotów. Próbuję brzmieć jak najspokojniej:
Tak, człowiek potrzebuje hobby.
Wpatruję się w ciemny, czarny sad i to jest tak, jakbym patrzył w sedno wszystkich rozmów świata.
Wtedy Noe mówi:
Słuchaj, Jafet, chyba powinniśmy porozmawiać.
Chyba powinniśmy.
Wiesz, co buduję, prawda?
Wiem.
Bo statek… Ja już nie wrócę.
Podnoszę z kolan kartkę papieru. Zginam ją na pół, i jeszcze raz, i jeszcze. Zaginam rogi. Rozkładam ją z powrotem i patrzę na zapisany moją ręką adres terapeuty. Mówię:
Tak, ja właśnie o tym.
Podaję mu kartkę.
Co to?
Umówiłem cię na przyszły czwartek.
Co? Gdzie?
Spokojnie, jedna wizyta nie zaszkodzi.
Ty nie rozumiesz.
Ty nie rozumiesz.
W przyszły czwartek już mnie tu nie będzie.
Dlaczego?
Dobrze wiesz, dlaczego.
Bo budujesz rzeźbę?
Rzeźbę? Idzie Wojna, synu. I nie jest moja.
Może i idzie.
A kiedy przyjdzie, mnie już tu nie będzie.
No tak, odlecisz swoją cudowną rakietą. I zostawisz mnie tutaj?
Ktoś musi walczyć. Inaczej nie byłoby Wojny.
I dodaje, patrząc na swoje ubrudzone smarem ręce:
A przecież musi być Wojna.
Dyskomfort obserwatora. Teraz już na pewno go odczuwam. Wszystko w Noem jest nie tak. Jego wzrok jest nie tak. Jego głos jest nie tak. Jego gogle są nie tak. Jakby porwali go kosmici. Jakby opętał go zły duch.
Jakby usłyszał Głos Pana.
Patrzy na kartkę, którą mu dałem, jakby oglądał przedszkolną laurkę na Dzień Ojca. Jego oczy na chwilę przestają biegać. Zmarszczka na ustach unosi się w górę. Kiwa z pobłażaniem głową, spokojny i cichy. Mówi:
Nie musisz rozumieć. Chciałem tylko, żebyś wiedział, że musimy się pożegnać.
Nie musimy się żegnać. Po prostu pójdź tam w przyszły czwartek. Oni ci pomogą.
Składa kartkę na pół i wkłada ją do kieszeni na piersi. Uśmiecha się jeszcze raz, słabiej i krócej. Ucieka gdzieś w głąb, pod gogle, pod włosy, za oczy, którymi na nic już nie patrzy. Zaraz mi powie, że królestwo jego nie jest z tego świata. Albo że na to się narodził i na to przyszedł na świat, żeby odlecieć w kosmos i uciec przed Wojną. Nie wiem, co powie i nie lubię tego, że nie wiem.
Dobranoc, Jafet.
Bierze do ręki klucz i rękawice. Wstaje ze schodów, opierając się o kolana. Prawie słyszę, jak skrzypią mu stawy. Na pewno widzę, jak bardzo jest zmęczony. Odwraca się i wchodzi do domu. Podłoga trzeszczy głośniej niż on.
Już ze środka, zza uchylonych drzwi, dodaje słowa, których nie może powstrzymać, i czuję w nich przeterminowaną troskę, troskę-atawizm, starą miłość do trójki małych ludzi zrodzonych z jego krwi, których już nie ma:
Nie siedź do późna.
Nad sadem wschodzi słońce.

***

Skąd ty właściwie masz ten tatuaż?
Znikąd. To sprzed Kieratu. Może sam ci taki wyrośnie, kiedy w końcu tam pójdziesz.
Przecież mówiłeś, że nadciąga Wojna. Nie będzie już Kieratu.
Kierat jest większy niż Wojna. Zresztą, z Kieratem nie można wygrać, tak jak nie można wygrać Wojny.
Co napędza twój statek?
Ból. Strach. Niepokój.
Opowiada mi, że statek ma trzy silniki. Jeden na ból. Drugi na strach. Trzeci na niepokój. Każdy z nich podepnie pod siebie kroplówką.
Najpierw ten na ból, bo dzięki ukłuciu igłą statek odpali.
Potem ten na strach, bo boi się, że nie zdoła osiągnąć drugiej prędkości kosmicznej.
Potem ten na niepokój, bo nie wie, gdzie leci.
Mówię:
Jeśli myślisz, że pozwolę ci się kłuć, to grubo się mylisz.
Stoję przy nim z rękami w kieszeniach. Nie pozwala sobie pomóc. Mówi, że wszystko zepsuję.
Mam w sobie tyle niedokończonych pieśni, tyle zabortowanych melodii, tyle piasku i śniegu, że nie pozwalają mi myśleć o cudzych chorobach na śmierć. Staram się, uprawiam empatię jak jogging, seks albo czosnek, ale biały szum w środku jest zawsze silniejszy. Nie nauczę go ciszy, bo jest starszy niż cisza. Nie nauczę go pokory, bo jest większy niż pokora. Nie zabiję go, bo umrę. Dlatego litość, wyrozumiałość i zrozumienie zachowuję w sobie, czując ich brzemię za każdym razem, kiedy mijam żebraka i odmawiam mu darmowej porcji narkotyku. Trzymam je w sobie i nie wyrzucam na zewnątrz. Pompuję je w siebie, aż odlecę i pęknę, zahukany przez własne arcyważne sprawy złożone z tych samych niedokończonych melodii, które obwiniam o hałas, rozpad zespołu, scysję z Lewim i szeroko pojętą zdradę.
I dlatego też zostawiam Noego w spokoju. Nie ciągnę go. Nie zmuszam. Nawet nie namawiam. Zostawiam go pod zardzewiałym kosmicznym wrakiem, wiedząc, że kartkę, którą mu zaoferowałem, jeszcze dziś rano podarł i wyrzucił do kosza. Nie umiem pomagać ludziom na siłę. Umiesz, ale nie chcesz, powie superego. W takim razie nie umiem chcieć.
Wracam do domu. Dosypuję złej karmy do miski Samotności. Prawie już nie je. Potraciła zęby. Wyjmuję szczotkę do sierści i wyczesuję z niej tony czarnego puchu. Leży na podłodze u moich stóp, miękka i ciężka.
I tak upłynął wieczór i poranek – dzień każdy. Noe oddawał ducha wewnątrz czarciej maszyny, godzina po godzinie, śruba po śrubie. Na śniadanie pił kawę. Na obiad ścierał pot z oczu. Na kolację wznosił oczy ku niebu i milczał głośniej niż ono, wpatrując się w słońce i drapiąc po głowie, jakby pytał o jakąkolwiek przydatną informację, jakąś datę, cel, choćby najodleglejszy deadline.
Po zmroku zapalał dziewięćdziesięciowatową żarówkę wolframową, która już wtedy była zabytkiem na skalę Miasta Babel, z pewnością nielegalnym i z pewnością jednym z ostatnich. Zamieniała noc w żółtą zupę z cieni i pni. A on dalej siedział w środku, stukając metalem o metal, kością o szkło i plastikiem o miedź. Gdy zepsuła się wiertarka, wysłał mnie po nową. Kiedy skończył się lut, pędziłem do sklepu. Czasami, kiedy nie miał już innego wyjścia, z wyraźną niechęcią prosił mnie o pomoc i przenosiliśmy razem któryś z silników, skrzynię biegów czy tłumik.
Statek rósł, jak żarłoczna wieża ze złomu i łez. Noe wyniósł z garażu rozkładaną, chybotliwą drabinę i ustawił ją na dachu rdzawego Datsuna, który pamiętał jeszcze czasy kineskopów i metalowych wanien. Stał na samym jej szczycie, z maską spawalniczą na głowie i wielkim kluczem samozaciskowym w tylnej kieszeni spodni.
Drabina tańczyła jak szczudła bez właściciela, przechylając się na wszystkie strony z gracją gumowego masztu. Próbowałem ją podeprzeć, podstawić pod nią książki, trzymać własnoręcznie, ale Noe za każdym razem mnie odpędzał. Mówił, że nie może się skupić, kiedy skaczę wokół niego jak rozhisteryzowana pielęgniarka. Mówił, żebym wrócił do poprzedniej pracy, albo do Wanilii, albo zapisał się do Armii Zbawienia. Mówił, żebym zajął się czymkolwiek, byle nie pisaniem. Pytał, kiedy gramy najbliższy koncert, i czy daleko stąd, i za każdym razem odpowiadałem mu, że gramy następnego dnia na drugim końcu Miasta, a on zdawał się mi wierzyć, pytał, o której mam lot i jak przewieziemy perkusję. Na drugi dzień zupełnie o tym zapominał i nie dziwił się, że wciąż przy nim jestem.
I tak przeszliśmy w czas przeszły. Niepostrzeżenie, w samym środku zdania, w samym środku słowa, nie patrząc sobie w twarz.
Kiedy Noe nie pracował nad statkiem, siadał w kuchni lub w salonie i pisał listy do banku. Były coraz dłuższe i ciągnęły się z jednego arkusza papieru na drugi, jak prawnicze epopeje lub kolejne ewangelie dla pokrzywdzonych przez kapitał. Pisał je z zaciśniętymi zębami i wzrokiem rozbieganym po wszystkich kątach domu, jakby doznał finansowego objawienia.
Wyśmiewałem go. Mówiłem:
Ostrzegasz mnie przed pisaniem, a sam hodujesz papierową wieżę Babel.
A on nie odpowiadał. Nie bronił się. Milczał. Milczał coraz częściej, coraz dłużej i coraz bardziej zawzięcie.
Przestałem go wyśmiewać, gdy zorientowałem się, że brzmię zupełnie jak Cham.
Bo bardzo nie chciałem brzmieć jak Cham. Bałem się brzmieć jak Cham. Miałem go jednak w sobie, tak jak Sema i Noego. Tak jak Lewiego i Samotność. Tak jak Lota i Wanilię. Tak jak Wydawcę i Jakuba z Shella. Tak jak Naamah i wszystkie inne głosy Miasta.

Lipiec 2017, Kraków


Jakub M. Wiśniewski

Muzyk, tekściarz, autor techniczny. Publikował m.in. w „Dzienniku Polskim”, „Grey Wolfe Publishing”, „Korporacji Ha!art”, magazynie „Wizje” i kwartalniku literackim „Kontent”. Tworzy w języku polskim i angielskim. Wokalista projektu Kirszenbaum.