MATEUSZ SKRZYŃSKI – Ormiańska piosenka dla zadziornych chłopczyków

2a

– On jest Ormianinem – powiedziałem.

– A nie Żydem? – Rasiewicz zdziwił się.

– Nie zauważyłeś, że nosi sygnety? Do tego ma proste, ciemne włosy i fryzurę nie z tej epoki.

– I jak ma to świadczyć o tym, że nie jest Żydem? – Rasiewicz podrapał się po głowie. Był blondynem z prawie niewidocznym zarostem. Wysokie czoło, nieźle umięśniony, do tego posiadał kilka innych cech, które można by nazwać miarą pierwszorzędnej genetyki. Jednak w jego ruchach, w tym, jak pocierał brodę, drapał się po głowie, chodził, w tym odnajdywałem coś z zachowania typowego dla tłuka.

– Jego stary na dwunaste urodziny kupił mu pistolet. Trzyma go pod łóżkiem w pudełku po butach – dodałem. – Jest Ormianinem. Jestem tego pewien.

– Próbujesz powiedzieć, że Żydzi nie trzymają broni w domach? A Mosad? – zapytał, pełny pewności, że znalazł argument nie do obalenia. Oczywiście nic z tego nie rozumiałem.

– Co z Mosadem? – dopytywałem.

– Sami Żydzi. Każdy z nich ma spluwę, to pewne.

Nadążenie za Rasiewiczem zajęło mi chwilę. Zrozumiałem, że w najlepszym razie skończy się na absurdalnej wymianie zdań, w najgorszym doprowadzi mnie do skrajnego zdenerwowania i przywalę mu w jego pusty łeb.

– Czy ty wiesz, kim jest jego ojciec? – chciałem to zakończyć. Musiał go znać. Było o nim głośno w kontekście lokalnych porachunków, pomiędzy tymi, których można by nazwać biznesmenami oraz tymi, którzy byli trochę ponad to. Facet przejął więcej niż połowę knajp w mieście. Jedna z nich nazywała się „Ormiańska”.

– No kim? – rzucił. Już miałem przechylić się przez ławkę i rąbnąć go w czubek głowy, kiedy do sali wszedł ten, o którym rozmawialiśmy.

– Od teraz ani słowa o jego pochodzeniu – szepnąłem. – Rasiewicz, ostrzegam cię. Doigrasz się.

Idioci nigdy nie słuchają rad. Może dlatego są idiotami.

– Hej, Piotrek! – krzyknął do Ormianina. – Kim ty jesteś? No wiesz, gdzie urodził się twój ojciec i dziadek? Raczej nie w Polsce, co?

Czułem obawę przed zadawaniem mu bezpośrednich pytań. Nie dlatego, że był synem gangstera. To nie musiało oznaczać, iż jest równie twardy, jak on. Można mieć starego, który będzie jak Rambo, a i tak, jeżeli nie wykażesz się charakterem, będą tobą pomiatać. Historia Ormianina miała swoje niejasne i przez to niepokojące akapity.

Dołączył do nas w trzeciej klasie liceum. Do tego prawie w połowie roku. Nie wiem, ile reguł trzeba było nagiąć, żeby odwalić coś podobnego. Pewnego dnia po prostu usiadł w jednej z ławek i tak już został. Dzwonił sowimi sygnetami (ciągle dyskutowaliśmy, czy są ze złota, a może z tombaku?), pilnował własnego nosa, a gdy ktoś odważył się zadać mu pytanie, odpowiadał nieśpiesznie, uprzejmie, odrobinę pretensjonalnie. Nadstawiałeś ucho do każdego słowa, a one płynęły leniwie i niebezpiecznie. Jakbym patrzył w zwolnionym tempie na taśmę przechodzącą przez strzelający karabin maszynowy.

Zawsze nosił dresy, co w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku było całkiem powszechne; latem białe, jesienią i zimą w ciemnych kolorach. Zawsze za duże o rozmiar lub dwa. Jakiś czas po tym, gdy się pojawił, czytałem książkę o wojnie w Zatoce Perskiej. Było tam sporo fotografii miejscowej ludności. W niedopasowanych dresach przypominał tamtejszych mężczyzn ubranych w luźne tradycyjne szaty zwane khandura. Może to tylko moja wyobraźnia podsunęła mi to skojarzenie. Ormianin wiercił mi dziurę w głowie. Miał w sobie energię, z którą wcześniej nigdy się nie spotkałem. Wzbudzał moje niesprecyzowane obawy, ale i ciekawość. Przez to mogłem chcieć znaleźć więcej niż rzeczywiście w nim było.

– Chyba nie mówisz tego poważnie, Rasiewicz? – odparł. Wyprężył się i zaraz rozluźnił, próbując ukryć, że pytanie go dotknęło. Klasa była pełna. Z pewnością zauważył kilka ukradkowych uśmiechów. Wyrwa w jego nieskalanym wizerunku tego, z którego się nie kpi. Przez ułamek sekundy wydawał się wściekły, ale to znikło równie szybko, jak znika trywialna myśl przerwana przez niespodziewane wydarzenie.

Wstał ze swojego miejsca. Podszedł do nas i usiadł obok mnie.

– Przyjdźcie do mnie dziś wieczorem – powiedział. – Przekonacie się, czy rzeczywiście mam ten pistolet – spojrzał na mnie wystarczająco wymownie, żebym poczuł dyskomfort plotkarza przyłapanego na gorącym uczynku – o którym wszyscy mówią.

Zaskoczył nas. Rasiewicz zaczął robić głupie miny. Wyglądał jak małpa główkująca nad równaniem różniczkowym, czyli pajacowato, jak zawsze.

– Pogramy też na konsoli – dodał. – Powinniśmy się zaprzyjaźnić. Jesteście, chłopaki, w porządku.

– Skoro tak – powiedziałem bez przekonania – przyjdziemy.

Dom Ormianina znajdował się na przedmieściach. Zamojszczyzna nie była wtedy najbogatszym rejonem. Wszędzie stały kwadratowe domy oraz nieciekawe piętrowe bloki. O ile Stare Miasto w Zamościu wyglądało i nadal wygląda wspaniale, o tyle przedmieścia dziesięć lat temu estetycznie pozostawiały wiele do życzenia.

Piotrek mieszkał w dwupiętrowej willi z kolumnami. Trudno w to uwierzyć, ale do budynku dostawiono nawet strzelistą wieżyczkę. Projekt cechowała cygańska fantazja wymieszana z niezdrową fascynacją gotykiem.

– Nie może być – powiedział Rasiewicz, wchodząc do przestronnego hallu. – Podłoga z kamienia!

Kamienna podłoga, granitowe schody na piętro, trochę złotych dodatków i fikuśnych francuskich mebelków, to wszystko sprawiało, jakbyśmy znaleźli się gdzieś, gdzie nie ma rzeczy niemożliwych. Dom wyraźnie mówił nam, że jego właściciel nie musi liczyć się z pieniędzmi i może robić wszystko, na co ma ochotę.

Dlatego zaskoczyła mnie powściągliwość w wystroju pokoju, do którego wprowadził nas Piotrek. Proste łóżko, biurko, jedna komoda, na niej telewizor i szafa wmontowana w ścianę. Tylko drewniana podłoga, w oliwkowym kolorze jakiegoś egzotycznego drzewa przypominała nam, że nadal jesteśmy w pokręconej architektonicznej fantazji.

Ormianin odpalił konsolę, a później zachęcająco poklepał Rasiewicza po plecach, jakby namawiał nieśmiałe dziecko, aby przyłączyło się do zabawy. Oczywiście kupił go całkowicie. Ten siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i podjadał chipsy z miski, którą podstawił mu Piotrek. Myślę, że w tamtym momencie byłby skłonny uwierzyć, że zostaną najlepszymi przyjaciółmi.

Dostałem piwo, które Ormianin wyciągnął z niewielkiej lodówki ukrytej w szafie. Z braku wskazanego miejsca usiadłem na łóżku. Piotrek rozsiadł się na krześle. Otworzył książkę i zaczął czytać. Przez pół godziny słuchałem, jak Rasiewicz strzela kolejne gole albo je traci.

Zrozumiałem, że czekamy tu na audiencję. Takie rzeczy, jak granie ciszą, dawanie czasu na wyciągnięcie wniosków, odwalanie Ojca Chrzestnego z całą tą pogardą i uprzejmością zarazem, to nigdy nie robiło mi dobrze. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, a wtedy Ormianin z trzaskiem zamknął książkę i powiedział:

– Postrzelajmy.

Otworzył szafę, a później wyciągnął czarne, oprawione w skórę pudełko. Górna jego część podnosiła się na zawiasach. W środku znajdował się pistolet. Broń i magazynek umieszczono w specjalnie wyciętych otworach, w sztywnej, szarej piance.

Nie wygląda mi to na pudełko po butach, pomyślałem.

Ormianin złożył sprzęt w całość. Później pociągnął zamek, umieszczając kulę w komorze.

– Rasiewicz, może strzelisz pierwszy? – zapytał. – No dawaj, to świetna zabawa.

Rasiewicz niechętnie oderwał się od konsoli. Piotrek otworzył okno. Na kawałku trawnika za domem stało kilka rzeźb z białego kamienia. Nic szczególnie interesującego. Popiersie jakiegoś faceta, chart wyprężony w biegu, goła babeczka z przerzuconym przez ramię kawałkiem płótna.

– Będziemy strzelać do nich – powiedział Ormianin. – Ale najpierw pokażę wam, jak to robić.

Kazał Rasiewiczowi wyciągnąć ręce przed siebie i stanąć w rozkroku, jednak nie dał mu broni do ręki. Wciąż trzymał ją w dłoni. Przyjrzał się postawie tego wysokiego blondyna, który z należnym sobie urokiem osobistym nawet nie starał się dobrze wyglądać w wymuszonej pozycji. Piotrek pokiwał głową.

– Nie, lepiej wystaw jedną nogę do przodu – nakazał.

Zrobił, jak mu powiedziano. Usłyszeliśmy wystrzał, a ze stopy Rasiewicza trysnęła krew. We dwóch narobiliśmy sporo hałasu. Jakiś umięśniony gość wpadł do pokoju, przestraszył się, wybiegł, wrócił z kolegą i zabrali Rasiewicza na założenie opatrunku.

Co stało się po drodze do szpitala, nikt się nigdy nie dowiedział, ale chłopak po zdarzeniu doznał objawienia. Zmienił się w pilnego, analitycznego studenta, który nigdy nie robi niczego pochopnie i dużo myśli o własnej przyszłości. Ten uszczerbek dodał mu rozumu. Skończył medycynę, później specjalizację z laryngologii i dziesięć lat później mój przygłuchy dziadek był jednym z jego pierwszych pacjentów.

– Co za nieszczęśliwy wypadek – powiedział Ormianin. Był spokojny jak śpiące dziecko. – Tak się czasami zdarza.

Jasne, niezły mi wypadek. Wypaliłeś prosto w jego nogę, ponieważ tego chciałeś, pomyślałem. Szybko do mnie dotarło, że jeżeli zechce, może wpakować mi cały magazynek w głowę. Zbiegnie się więcej podejrzanych facetów, zabiorą mnie i zakopią w ogródku. Nikt się nie dowie.

– Postrzelajmy – dodał. – Teraz twoja kolej.

Zrobiłem się mokry od potu. Ściekał mi z czoła, spływał do oczu, ale postanowiłem go nie ocierać. Wydawało mi się, że okazałbym słabość. Otwarcie przyznał do strachu, a wtedy ze wszystkiego, co miałem, została mi tylko duma.

Wyciągnąłem dłoń po pistolet. Przez chwilę spoglądaliśmy sobie w oczy. Ormianin nie okazywał żadnego wzburzenia. Uśmiechnął się i podał mi broń. Wycelowałem w ciemność za oknem i wypaliłem dwa razy. Cieszyłem się, gdy oddawałem jej ciężar.

– Fajnie, co? – Piotrek wyciągnął magazynek. Pociągnął za zamek, a kula wyskoczyła z komory i upadła na łóżko. – Strzelanie to świetna zabawa.

Na ulicę wyszedłem na miękkich nogach. Później żałowałem, że nie skierowałem lufy w trawnik. Pociski poleciały w zabudowania. Cztery dni przeżyłem w niepewności. Dopiero, gdy przejrzałem lokalny tygodnik i nie znalazłem wzmianki o niewyjaśnionym postrzale, odzyskałem spokój ducha.

Szedłem przed siebie, chłodne wieczorne powietrze trochę mnie otrzeźwiło. Próbowałem poukładać sobie w głowie, co też właściwie się wydarzyło. Doszedłem do wniosku, że mój i Rasiewicza, nasz prosty świat licealistów przeciął się z innym głębszym światem, którego nie byliśmy w stanie zrozumieć.

Przypomniałem sobie, jak ciemnego ponurego dnia minionej zimy – zaraz po tym, gdy Ormianin pojawił się w naszym życiu – odbył się jeden z tych szkolnych, nudnych apeli na czyjąś cześć. Piotrek siedział na szerokim parapecie i tak jak my czekał, aż cały ten cyrk się skończy. Po dwóch godzinach, na długiej przerwie, zaczęto rozbierać podest oraz składać sprzęt grający. Ormianin podszedł do keyboardu, wciąż podłączonego do prądu i zaczął grać. Grał Beethovena tak lekko, jak chodziarz chodzi albo ptak lata. Nikt nie próbował mu przeszkodzić. To był moment na jego pieśń, a jego pieśń była tak pewna siebie, że wszyscy zamilkli. Nie speszył się. Właśnie na to liczył, ponieważ był facetem, który lubił robić wrażenie. Uważał, że świat istnieje dla niego, a nie odwrotnie.

Ormianin tamtego wieczoru wciskał w nas klawisze, jakbyśmy byli instrumentami. Cóż to była za melodia, cóż za występ. Tak niejednoznaczny, wzruszający, że po dziś dzień nie wiem, czy powinienem za niego podziękować, czy może wręcz przeciwnie – poprzysiąc zemstę.

Wsiadłem do autobusu. W tyle, na ostatnich miejscach kilku chłopaków piło i próbowało zaimponować jakimś dziewczynom. Ruszyłem ku nim, a gdy wszyscy patrzyli na mnie, powiedziałem:

– Dajcie mi piwo.

Umilkli. Gapili się, jakbym spadł z nieba. Ja nie marnowałem swojego spojrzenia. Wiedziałem, komu muszę patrzeć w oczy. Największy, najbardziej tępy z nich roześmiał się i podał mi butelkę.

Ormianinie, pomyślałem. Pewność siebie, co? To naprawdę działa.

Usiadłem i w spokoju wypiłem swoje piwo. Było tanie i ciepłe, ale wystarczająco mocne, aby mnie uspokoić.


Mateusz Skrzyński

Ur. 1988. Publikował w „Migotaniach”, „Krytyce Literackiej”, internetowym „Helikopterze”, „Nowych Peryferiach”, „Odrze”. W tym roku ukazał się jego debiut poetycki Pięść, Skowyt oraz Głodujące Psy (wydawnictwo CZYTAJ). Mieszka w Kołobrzegu.