RAFAŁ GAWIN – Istota linczu. Rzecz o Mariuszu Grzebalskim*

a

Niedawno w polskim Internecie poetyckim odbył się lincz. Bezprecedensowy w historii środowiska, a może i wielu środowisk. Mariusz Grzebalski, poeta i redaktor naczelny wydawnictwa WBPiCAK, po serii agresywnych komentarzy personalnych, został nazwany najpierw chamem, potem seksistą, następnie białym heteroseksualnym mężczyzną, który z pozycji uprzywilejowanej znęca się nad Bogu i diabłu ducha winną młodszą kobietą bez stanowiska, wreszcie workiem treningowym, kawałkiem mięsa, który można gryźć i rzucać, padliną, którą należy rozszarpać w imię jaśnie nam panujących poprawności politycznej i równości klasowej. I tak przez trzydzieści godzin jednego z ostatnich weekendów lata. Nigdy nie będzie takiego lata. Tak.

Tekst powstaje ponad dwa tygodnie. I dalej pozostaje „zawsze fragmentem”, konstrukcją w procesie. Procesie bez sądu, który wciąż się toczy. Procesie, którego sam Mariusz Grzebalski nie ułatwia, w którym podkłada się desperackimi gestami, esemesami, „grożeniem śmiercią”, jak mawiają, a raczej piszą zastraszane kobiety; i to piszą, w tym całym strachu i popłochu, wiele wielokrotnie złożonych zdań, ładnie i składnie punktujących przeciwnika, a raczej wroga – faceta, liberała, redaktora naczelnego, ba, docenionego poetę w tych strasznych patriarchalnych czasach. Powtórzenia są jednocześnie zamierzone i nie. Tak jak podobne, analogiczne przypadki walki ideologicznej w naszym powierzchownie wyzwalającym się społeczeństwie, które chce być jednocześnie nieświęte i świętsze od papieża jakiejś awangardy; które pierwsze rzuca kamieniami i trafia samo w siebie, odwieczne ofiary, by z tych kamieni – siebie w sobie – budować mury, barykady, narracje wstydu i poniżenia.

I, oczywiście – bezwzględnie i odwiecznie – nie ma zgody na żadną przemoc. Obiektywnie. Każda musi być potępiana, w granicach prawa, dobrego smaku i zasad współżycia społecznego. I koturnowości oraz pompatyczności tego stwierdzenia nie można obracać w żart, ironię i dystans do skonsumowania w celu dowiedzenia czyjejś racji.

Jest jednak zasadniczy problem związany z logiką dziejów, logiką wydarzeń i – nomen omen – procesów. Nic nie dzieje się przypadkowo i bez przyczyny, nawet jeśli takim/taką się wydaje. Akcja rodzi reakcję, przemoc przemoc. Zombie zombie zombie, jak by podsumował klasyk, tak, tak, post-ponowoczesności. Zostają zgliszcza, a wśród nich kilkoro dzieci, bawiących się niebezpiecznymi zabawkami. Na oczach, teoretycznie i potencjalnie, całego świata. Bierzmy to pod uwagę, gdy bierzemy się za ocenianie historii i historyjek; bierzemy się w garść i udajemy twardych wobec zasad i wartości, które rzekomo nam patronują, gdy sami nie dajemy się nawinąć na jakąś taśmę prawdy. I to nie jest cytat z „Tygodnika Powszechnego” czy innej „Więzi” (znowu: nomen omen). Jak w Powiększeniu przez wielkie pe: o zbrodni decydują szczegóły, widoczne z możliwie najszerszej perspektywy. Reszta to domniemania, dywagacje, fałszywe proroctwa i niepobożne życzenia.

Nie dajmy się zwariować, choć przecież, w większości, jesteśmy wariatami. Inaczej byśmy nie pisali. Ponieważ na co komu pisanie? By nas cytowali, a potem niszczyli od środka? I nawet nie mam prawa podsumować: prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, stacza się w prawdziwe otchłanie. Czy my jeszcze kiedykolwiek będziemy się zbliżać do jakiejś niezideologizowanej i niezawłaszczonej przez powinności poprawności prawdy?

***

Nie padną tu żadne inne nazwiska. Nazwy własne wyłącznie na zasadzie lokowania donosicieli. Tak, to słowo musi paść, jak padały strzały, na oślep. Nie będę nikogo reklamował ani jednostkowo potępiał. Nie o to chodzi. Zawiniło całe środowisko. Ci, którzy mówili, i ci, którzy milczeli. Zawiniłem więc sam. Zawinił system, zwłaszcza ten, którego nigdy nie było: zasad współżycia społecznego na niewydepilowanym łonie literatury.

*

Nie wiem, jak wiarygodnie opisać to, co się wydarzyło. Jedna kłótnia, przez ingerencje osób trzecich, a zwłaszcza jednej, dwóch trzecich (czyli mniejszości bezwzględnej), przerodziła się w ogólnosieciową masakrę piłami komentarzy 3D HD 4K. Nie lubię takich określeń, ale muszą mi towarzyszyć jakieś synonimy, gdy język się wymyka, by o tym nie mówić. Gdy język zostaje w gardle, a bezstronni i empatyczni obserwatorzy dławią się nim, jednocześnie chcąc się w niego ugryźć w imieniu wszystkich zaangażowanych, ugryźć i zagryźć go na śmierć, by już więcej nie strzępił słów i nerwów.

*

Mariusz, właśnie to chcę ci powiedzieć: brak mi słów. Krążę wokół tematu i próbuję zwrócić ci honor jako człowiekowi, który ma prawo do obrony. Internet przyjmie więcej niż papier. I od razu to zmultiplikuje i prześle w systemie krzywych zwierciadeł, skompromituje każdy gest solidarności, każdy pomysł na zastopowanie tej epidemii. Potłuczesz jedno, następne pokaże, jak odłamki wbijają ci się w nerwy.

*

Mam same strzępy. Jestem w strzępach. Próbuję się pozbierać po czymś, co nazwałbym empatycznym szokiem. Jakbym został spoliczkowany przez istniejącego zbawiciela. Jakby mnie ktoś zgwałcił i posądził o gwałt na sobie samym. Na sobie innym.

*

No właśnie. Nie pisać o sobie. Wyjść poza. Nie mieszać się z wkurwionym tłumem. Czy to się jeszcze sprawdza i działa? Czy potrafimy jeszcze mówić, wychodząc poza roszczeniowe i lansujące się „ja”, fundowane na kolejnych krzywdach jakichś „ty”? Poza wierszami, bo tam często, w ramach progresywnych mód, podmiot unieważniamy; bo tak robiono w Stanach trzydzieści lat temu. Bo tak trzeba. Ale nie potrafimy unieważnić autora, którego marne i błahe pretensje pozostają najistotniejszym problemem każdej twórczości, choćby memiczno-selficznej. Ponieważ to wszystko wynika z nas i musimy się z tym utożsamiać na wskroś, do ostatniej kropli potu, ostatniego piksela w obrazku na naszej ścianie. Ścianie płaczu.

*

Nawet jeśli przyjmujemy – a nie mamy raczej innego wyjścia – że Mariusz Grzebalski zachował się skandalicznie, tragicznie i nieodpowiedzialnie, że żadne okoliczności – życiowe czy chorobowe – go nie usprawiedliwiają, spotkał się z reakcją niewspółmiernie przewyższającą i przekraczającą jego akcję. Został zlinczowany. Nazwijmy to po imieniu. I potępiajmy. Banał. Tak się nie robi w cywilizowanym świecie. Banał. A nawet w niecywilizowanym, obecnie, takie sytuacje zdarzają się bardzo rzadko. Banał, banał, banał. Życie toczy się przede wszystkim na najbardziej podstawowych poziomach i tam też wytacza najcięższe działa.

*

Czytałem wszystkie komentarze w tych wątkach. Tylko w tych, choć podobnych spływów i ścieków na Facebooku było w przeszłości zdecydowanie więcej. Ale zwykle ktoś je przerywał: usuwał wpis, komentarze, tonował emocje i nie eskalował. Zwyciężał zdrowy, zdecydowanie niepolityczny rozsądek. Tymczasem tu wszystko zmierzało w odwrotną stronę. Jakby ktoś metodycznie zaplanował misterną prowokację i nagonkę: kopmy leżącego, szczujmy Mariusza, dopóki sam się nie zabije. Niewiele brakowało. A wątek wisi dalej. Trup wątku. Na szczęście tylko tyle. Ku przestrodze.

Ale to się może powtarzać (przecież każdy ma słabe punkty, które można wziąć w nawias słusznej doktryny). I będzie, jeśli nie wyjmiemy z siebie tych spirali nienawiści. Jeśli nie przestaniemy walczyć o przemocowe prawo do cytatu poza wszelkim ludzkim pojęciem – elementarnej przyzwoitości, czyli kontekstu. Personalnego, chorobowego i jakiegokolwiek innego, gdy w ich świetle kompozycja cieni dekomponuje się nieco inaczej.

*

Wyrwij mnie z kontekstu. Kontekst mi ciąży, ponieważ w jego świetle moja racja maleje do granic pustki, którą w sobie noszę, a nie chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Dlatego piszę, bo zbyt często słyszę ciszę. Bo żaden facet nie może być bogiem, który istnieje. Bo tak. Ja też! Wyrwij mnie z kontekstu, ponieważ boli mnie całość, którą sobie fundujemy. Ponieważ nie mogę znać prawdy, która mnie dotyczy bardziej niż ciebie, bo w nią nie wierzę. Wyrwij mnie z kontekstu, to mleczny kieł, na jego miejsce pojawi się jakiś pozór stałości. Potwór z koszmarów, które funduje jawa. Ja też! Wyrwij mnie z kontekstu, by ułatwić leczenie i gojenie się okaleczonego świata. By jego odpryski nie tkwiły nam w oczach, nie uwierały w gardle niczym smok, który drąży legendy, by bardzo szybko znaleźć dno bez pary. Ja też! Też! Też!

*

Mariusz Grzebalski wyprowadził kilkadziesiąt ciosów, a w rewanżu otrzymał kilka tysięcy, zwłaszcza gdy już leżał na deskach. Powiedzcie mi, drogie admiratorki i drodzy admiratorzy akcji #metoo: jaki to jest, kurwa, sport? Walka z przemocą słowną za pomocą słownej rzeźni, listów do pracodawcy i napiętnowania w wyrwanych z dyskusji kontekstach, które same w sobie, w myśl gnębienia uprzywilejowanych, łoją i niszczą: seksizmu i klasizmu. Biały heteroseksualny mężczyzna uzbrojony w płeć i stanowisko versus bezbronna kobieta, która tylko chciała zaprotestować przeciwko chamstwu i poniżaniu w sieci. I protestowała przez trzydzieści godzin, pomagając temu chamstwu i poniżaniu się rozprzestrzeniać. Jak mówi dzisiejsza, zepsuta młodzież: wygrała Internety. I przegraliśmy wszyscy. Obustronnym walkowerem w twarz, mózg czy inne części ciała, w zależności od płci. I bez tego, jak się okazuje, wciąż kluczowego rozróżnienia.

Macie swoich poetów. Macie swoją wyimaginowaną wspólnotę. Prezydentowi dzwoniło we wszystkich kościołach naraz. Nawet on wykazał (wyimaginowaną) empatię.

*

Dla niewtajemniczonych garść konkretów biograficzno-historycznych. Mariusz Grzebalski jest poetą. Docenianym, nagradzanym, istotnym w kontekście inspiracji, punktu odniesienia, jak i odrzucenia dla młodszych generacji piszących wiersze. Grzebalski od 2006 roku prowadził, jako redaktor naczelny, wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Do dzisiaj ukazało się tam ponad dwieście pozycji. Głównie poetyckich, głównie premierowych, ale też wiersze wybrane, przekłady, proza poetycka i nie oraz krytyka literacka. Pozycji w sporej części komentowanych i cenionych, co przekładało się na nominacje do wszelkiej maści nagród, stypendia twórcze i inne rezydencje.

Oczywiście – zajmowane stanowiska i dorobek niczego nie usprawiedliwiają. Mogą jedynie potwierdzić, jakie mechanizmy pseudokontroli zaczynają działać w polskiej przestrzeni publicznej. Tu nawet nie chodzi o szukanie pretekstu. Sformatowana część uczestników podobnych sporów będzie znajdować szufladki dla poszczególnych zachowań według poprawnościowego klucza. I zwracać uwagę na bezwzględność winy, ignorując nieproporcjonalną bezwzględność stosowanej kary.

*

Ależ królu pozłacany, przecież Internet to przede wszystkim przestrzeń hejtu. Kontrolowanego i nie. Inspirowanego, opłacanego i nagradzanego, jak i spontanicznego, podyktowanego emocjami piszących mniej lub bardziej anonimowe komentarze.

Ależ drodzy dworujący, ten jednak przekroczył wszystkie poziomy krytyki i braku krytyki, wszystko, co meta, post, pre i anty.

*

Ale przecież może o to wam chodzi? To jest taki nowy, politycznie poprawny świat: eksterminować wszystkich, którzy myślą inaczej. A, na wszelki wypadek, również wszystkich o to podejrzewanych – z racji płci, orientacji seksualnej, koloru skóry, pozycji społecznej (kurwa – klasowej, byście rozumieli, o czym mówię), światopoglądu i religii. Marks ze Stalinem trzymają się pod ręce i śmieją, że jeszcze ktoś ich traktuje tak – oj, tak – śmiertelnie poważnie. Klękajcie, poetyckie narody, zanim nowe klasy panujące i panoszące się przestrzelą wam kolana i poczucie własnej wartości, byście zrozumieli braki w ideach rewolucji, która gwałci swoje dzieci niczym nawiedzone kaznodziejki.

*

A jeszcze do tego dochodzi mieszanie aspektów prywatnych z aspektami publicznymi. A więc potrzebne są donosy. Do pracodawcy, ale gdzie tam. Do władz samorządowych. Ba, również do rządowych, samego jaśnie nam panującego ministra kultury. Którego – przecież faszystowska, nacjonalistyczna i skrajne radykalna partia – nagle przestaje przeszkadzać. Ponieważ nic nie przeszkadza, gdy można się na kimś wyżyć.

*

I jeszcze rozumiem, gdy chodzi o personalne zaszłości, nadmierne nerwy i emocje. Człowiek rodzi się okrutny. Proces wychowania próbuje to okrucieństwo w nim tłumić, przez co przy kolejnych rozczarowaniach i życiowych frustracjach ono wybucha, szukając coraz to nowszych ujść. Ale gdy w grę wchodzi poczucie obywatelskiej, społecznej, politycznej, płciowej i klasowej słuszności wśród młodych pseudoidealistów, którzy swoją postawą – w czasach pozbawionych czegokolwiek stałego, i słusznie – próbują dawać świadectwo, sam staję się berserkerem. Czy to nie jest, kurwa, skandal? Ale, niestety, Internetu nie da się podrzeć.

Tak działają mali ludzie. Ludzie małego formatu.

*

I ten absurdalny (słowo)tok myślenia: skoro gdzieś mam logo, to czuję się odpowiedzialny. Już abstrahując od okoliczności, kto kogo tym nieszczęsnym logiem, patronatem lub jego „odbiorem”, nobilitował. Zejdźcie na ziemię. Życie toczy się między ludźmi, a nie między wypreparowanymi z kontekstu ideami, po raz kolejny kompromitowanymi przez samozwańczych czyścicieli publicznych i prywatnych szaletów. Logami, które mam gdzieś (po polsku-nieakademicku: w dupie), gdy w grę wchodzi człowieczeństwo. Taki, kurwa, konstrukt, którego nie zdekonstruujecie postmarksistowskim pierdoleniem. Po waszemu, tautologicznie, żeby dotarło i może wstrzymało Słońce i ruszyło Ziemię. Ruszyło cokolwiek. Tak, również z posad. W polu poezji. I w lesie.

*

A już zwłaszcza jeśli w grę wchodzi ktoś uznany, doceniony i zasłużony. Piękne kościoły pięknie płoną, gdy kreowanymi w nich bogami wystarczająco się nachapią niewierzący i praktykujący swoje małe ego z klocków lego. To jest kolejny motyw zbrodni, kiedy bezkarnie powołujecie się na nowe wartości, które bezmyślnie kopiujecie z komunistycznych dyktatorów i zbrodniarzy. Tak, w tym kontekście w ogóle nie dziwi mnie wasze zacietrzewienie w dążeniu do sprawiedliwości i prawdy, najlepiej po trupach.

*

Środowiska zawodowe mają to do siebie, że zwykle wewnętrznie się wspierają. Oprócz środowisk twórczych, ze szczególnym uwzględnieniem tych, w których funkcjonowanie najbardziej się nie opłaca. Tutaj trwa walka o brak przetrwania. Dogorywający rzucają się na rzężących. I vice versa, wycie wersa, jak – pogodzony z wszystkimi porażkami łódzki poeta – nazwał cykl warsztatów. Warsztatów unieważniających wszelką aktywność twórczą. Na marginesie.

*

Gdy prowadzisz wydawnictwo, pełnisz w nim role decyzyjne. I zwłaszcza w związku z przyjmowaniem i odrzucaniem propozycji do publikacji zawsze masz przerąbane. Odrzuceni cię nie lubią. Przyjęci również, bo przecież spodziewali się większej uwagi, kiedy ich wybitne książki opiewało zaledwie kilka recenzji i otrzymały one raptem dwie nominacje do nagród. A ty przecież ich olewasz i ignorujesz: nie odpowiadasz na mejle w nocy i nie odbierasz telefonów w porze niedzielnego obiadu. Piszesz do różnych instytucji, żeby nie organizowali spotkań wokół wydawanych przez ciebie książek, bo przecież wszyscy tylko czekają, by przyjąć z otwartymi ramionami kolejnego poetyckiego geniusza, kolejne niedoszacowane literacko zwierzę sceniczne, piękną i bestię w jednym, jedynym, niepowtarzalnym.

*

Działasz, więc jesteś maszyną do robienia dobrze środowisku. I masz to robić na kolanach. A gdy padniesz, na leżąco, mimo kopniaków z wielu stron, masz oddać życie za poezję. Bo przecież poezja to sprawa poważna, śmiertelnie. A ty robisz uniki, gdy powtórzenia są nieuniknione.

*

Tak, to przykłady z autopsji. Tak, Mariusz Grzebalski musiał zmagać się z podobnymi sytuacjami o wiele częściej. I to mimo tego, że na pewnym etapie funkcjonowania wydawnictwa, z przyczyn zapewne finansowych, zgadzał się publikować książki, delikatnie mówiąc, słabsze. Ale nad każdą musiał się pochylić, przeprowadzić cały proces wydawniczy, odpowiadając za siebie i za innych. Nie wspominam – celowo, choć takie przemilczenia najbardziej dają do myślenia – o innych niuansach działalności na braku rynku wydawniczego w polskiej poezji, w świetle braku współpracy z innymi oficynami. To inne „ku przestrodze”, inny brak solidarności. Szkielet ości w ostatnim niewegańskim barze w mieście.

*

Czy WBPiCAK zniknie z mapy poetyckich wydawnictw? Jest to prawdopodobne, ale na szczęście nieprzesądzone. Choć sytuacja jest coraz bardziej dynamiczna. Telefony, telefony, w tej republice wrażeń. A wystarczył jeden wyrwany z kontekstu komentarz, jedna antyseksistowska generalizacja i kilkudziesięciogodzinny lincz. Tego właśnie chcieliście, obrońcy gwałconych i uciśnionych?

I dalej wam nie jest łyso? Nie przyznacie się, że popełniliście błąd? Nie przepraszacie, bo działaliście w słusznej sprawie i nawet jeśli wymknęło się to spod kontroli, to opresywne zachowania zostały zgodnie z waszą lewicową wrażliwością wypunktowane i napiętnowane? A dogorywający Mariusz Grzebalski, który wyładował resztki złości, żalu i rozpaczy na jednej z linczujących, pewnie tylko potwierdza regułę waszego zakonu: wykastrować i zabić ich wszystkich.

Protestujecie przeciwko upolitycznianiu sądów, w obronie ich niezawisłości, gdy sami dokonujecie samosądu.

Walczycie z wykluczeniami, żeby sami wykluczać.

Walczycie z przemocą, żeby stosować przemoc.

Walczycie z gwałtem, żeby gwałcić.

To musi wybrzmieć. Handlujcie z tym, pionierzy, młodzieży wszechświatowa.

*

A rachunek braku sumienia jest prosty: mniej wydawnictw oznacza mniej wydawanych książek, co z kolei powoduje wzrost frustracji kolejnych pomijanych. I kwadratura koła szczerbatego się zamyka. Linczujmy się dalej w imię poprawności politycznej, to się wszyscy pozabijamy. I nikt po nas nie zapłacze.

*

Mariusz, trzymaj się. Są jeszcze ludzie w tej kolekcji ożywających, bo aż buzujących z pretensji i nieskumulowanych emocji memów i selfie. Życie to nie jest mem. Życie literackie tym bardziej. I tego się trzymajmy. Rańmy się tym jak brzytwą, tonąc, ale nie zmywając z siebie resztek człowieczeństwa.

***

Tak, uprawiam naiwną krytykę. I będę uprawiał, dopóki w skomplikowany sposób będziemy psuli sobie zabawę tendencyjnym, rozideologizowanym i antyludzkim zacietrzewieniem.

A jeśli to nie wystarczy, składam z siebie i z tego tekstu ofiarę. Ofiarę losu – jako dar. Wyżywajcie się tutaj, towarzysze, zaczynając od teraz.

__________

* Tekst jest zgodny ze stanowiskiem części członków redakcji. Tekst nie jest zgodny ze stanowiskiem części członków redakcji.


Rafał Gawin

Poeta, recenzent, krytyk, konferansjer, reanimator kultury, redaktor, korektor i sekretarka „Arterii”, instruktor w dziale imprez Domu Literatury w Łodzi. Autor zbiorów poetyckich, ostatnio – Wiersze dla kolegów.